Literatura science-fiction ma w tej sytuacji ważną rolę do odegrania. To ona musi pokazać zwykłym ludziom dlaczego to jest ważne i czemu ludzkość musi sięgnąć gwiazd. Naturalnie nie można oczekiwać propagandowych, sztucznych dziełek wychwalających pionierów kosmosu. Nie wszystko musi być pozytywnie i dobrze się kończyć. Ale warto oswajać ludzi z tym tematem, zwłaszcza że klasyczna, genialna „Trylogia Marsjańska” Kima Stanleya Robinsona trąci już nieco myszką, bo pierwszy tom wydany został przeszło ćwierć wieku temu.
Mając to wszystko w głowie ze sporą nadzieją sięgnąłem po powieść „Pusta Ziemia” Bohdana Szymczuka. Fabuła skupia się na załodze kosmolotu, która wraca z podróży badawczej poza Układ Słoneczny. W jednym z sąsiednich systemów gwiezdnych badali planetę, na której znajduje się tlen i woda – warunki do powstania życia opartego na węglu. Przedsięwzięcie miało trwać piętnaście lat, a na skutek efektu relatywistycznego na Ziemi miało minąć nieco ponad pół wieku. Tyle że na skutek awarii wyprawa wraca po ponad 20 latach, a na Ziemi minęło 752 lata.
Dużo, mało? 752 lata temu w Europie trwało średniowiecze, Europejczycy nie wiedzieli, że istnieje Ameryka lub Australia, a w Azji dominowało potężne imperium Mongołów. Inny świat, inna cywilizacja, inna kultura. Nic dziwnego, że załoga wraca z wieloma obawami. Czy porozumieją się z nowymi Ziemianami? Czy ich zrozumieją? Czy będę potrafili odnaleźć się w nowym porządku społeczno-moralnym? Czy ich badania będą miały wartość czy zostaną potraktowani jak Kopernik ogłaszający z dumą układ heliocentryczny w XXI w.?
Całość zapowiada się smakowicie. Ponadczasowy problem społeczeństwa, moralności i poświęcenia, do tego wszystkiego przygoda, pionierskie wyprawy i sporo niebanalnych pomysłów autora na rozwiązania fabularne.
Niestety książka rozbudza duże oczekiwania, a potem sprawia zawód. Przynajmniej mi. Chwała autorowi, że nie stworzył wielotomowej serii, w której każdy tom liczy 1000 stron. Jego historia jest w miarę zwięzła. Dlaczego w miarę? Bo Szymczak chyba sam nie do końca wie co jest najważniejszym wątkiem.
Mamy trzy główne osie opowieści – trudy ponad dwóch dekad podróży w zamkniętej przestrzeni, badania nieznanej planety i powrót do domu. Fabuła zaczyna się, gdy kosmolot zbliża się do Układu Słonecznego, a więc dwa pierwsze wątki poznajemy na drodze retrospekcji. Trzy wątki przeplatają się, co jednak sprawia wrażenie bałaganu. Autor dawkuje nam retrospekcje w małych dawkach, a bohaterowie często zdradzają czytelnikowi zakończenie danego wydarzenia nim o nim porozmawiają.
Właśnie, porozmawiają. Większość retrospekcji to wspomnienia załogi.
„A pamiętasz jak to było, jak badaliśmy tę planetę?”
„No tak, na szczęście wszystkich uratowałem”
I dalej w tym stylu. Jest to strasznie niezgrabne, wręcz razi jako niezręczność warsztatowa. Niech bohaterowie przeżyją swoje przygody, zamiast o nich rozmawiać.
Co gorsza autor, redaktor lub wydawca zaspojlerowali książkę tytułem. Ja rozumiem, że jest chwytliwy, w końcu mnie też przyciągnął. Ale jeśli kosmonauci lądują na Ziemi daleko za półmetkiem powieści, to pisanie wprost, że jest pusta, nieco odziera czytelnika z przyjemności dochodzenia do prawdy. Oczywiście od początku wiadomo, że coś jest nie tak – kosmolot nie odbiera żadnych sygnałów ani transmisji. Jednak gdy bohaterowie gubią się w domysłach co mogło się wydarzyć, czytelnik już zna prawdę – Ziemia jest pusta.
Bohdan Szymczak miał ambitne plany, ale książka jest na te plany po prostu za krótka. W efekcie wszystkie wątki sprawiają wrażenie potraktowanych po macoszemu, czytelnik dostaje rozwiązania napotkanych problemów błyskawicznie wyłożone na tacy, a bohaterowie są koszmarnie jednowymiarowi i sztuczni.
Normalnie nie znęcałbym się tak nad tą książką. W końcu niestety wiele wydawanych na naszym rynku książek jest zwyczajnie słabych. Tylko tym razem nie sposób nie rozpaczać nad zmarnowaniem solidnego pomysłu na fabułę i niesztampowej wizji przyszłości naszej cywilizacji. To mogła być książka znakomita, wyszła powieść, która nie zrealizowała swojego niemałego potencjału. Szkoda.