Siadając do lektury musimy pamiętać, że tak naprawdę nie otrzymujemy powieści. „Przeklęte Dziecko” od początku zostało zaplanowane jako sztuka teatralna, gdzie J.K. Rowling odpowiadała za „story”, ale scenariusz i reżyserię powierzyła fachowcom. W efekcie książka na półkach księgarń to zapis scenariusza tej sztuki. Z teoretycznego punktu widzenia nie epika, a dramat literacki.
Choćby z tego względu wiadomo, że całość będzie różniła się od „kanonicznego” siedmioksięgu. Wiele środków wyrazu dostępnych dla autora powieści czy reżysera sztuki jest poza zasięgiem suchego zapisu w scenariuszu, nawet jeśli didaskalia są ponad miarę rozbudowane, jak ma to miejsce w „Przeklętym Dziecku”. Dramat, ze swojej natury, koncentruje się na dialogu i nim właśnie operuje. Tyle że to nie jest żadne usprawiedliwienia dla kompletnej mizerii „Przeklętego Dziecka”.
Zacznijmy od samej „story”. Zaczyna się tam, gdzie kończą się „Insygnia Śmierci”, czyli w scenie na peronie 9 i ¾, gdy Albus Potter po raz pierwszy odjeżdża do Hogwartu. A potem następuje kilka lat przewidywalnego jak diabli konfliktu pokoleń, kompleksów na tle sławnego ojca, skomplikowanych relacji między Potterami i Malfoyami oraz średnio udana i jeszcze bardziej przewidywalna próba zabawy „efektem motyla”.
Jeśli ktoś liczył, że J.K. Rowling odsłoni przed nami nowe oblicze czarodziejskiego świata to się mocno zawiedzie. Znów wracamy do Hogwartu. Może to kwestia tego, że czarodziejski świat poza Hogwartem to tylko tło dla szkolnej historii i to tło namalowane bardzo grubymi pociągnięciami pędzla?
Poza tym mam wrażenie, że autorka wykorzystuje „Przeklęte Dziecko” do osobistych porachunków z bohaterami. Ja rozumiem, że sama w wywiadzie przyznała, że nie powinna oddawać ręki Hermiony Ronowi, ale w „Przeklętym Dziecku” usiłuje nam to dość nachalnie udowodnić. Ron w tym wydaniu to po prostu bezmózgi głupek, nie mający nic z sympatycznego rudzielca, może prostego, ale o wielkim sercu, którego znamy z „kanonu”.
Próżno szukać tu jakichś więzi między Ronem i Hermioną, Harrym i jego żoną Ginny czy nawet między Harrym, Hermioną i Ronem. Ich relacje wyglądają, jakby rozstali się po szkole i dopiero spotkali na nowo. Co samo w sobie mogłoby stanowić ciekawy eksperyment, ale nie taka była intencja autorów, a przede wszystkim kompletnie nie trzyma się to kupy z całym cyklem.
W sztuce, jak już wspomniałem, kluczowe są dialogi i te leżą w całej rozciągłości. Drewniane, nienaturalne, wymuszone. Nie wiem ile w tym „zasługi” autorów, a ile tłumaczy, ale nawet najgorszemu tłumaczowi ciężko byłoby tak zupełnie spartolić robotę, więc muszę założyć, że choć część odpowiedzialności ponoszą tu Rowling i spółka.
Jedyny pozytyw, jaki mogę napisać o „Przeklętym Dziecku” to fakt, że, jak to dramat, dość szybko się to czyta i dość szybko się kończy.
Oczekiwaliśmy ósmego tomu „Harry’ego Pottera”, dostaliśmy słaby, nudny i przewidywalny fanfik. I to fanfik na bardzo niskim poziomie. Kiedy przyjdzie czas, by zapoznać moje dzieci z „Harrym Potterem”, zrobię to z dużą przyjemnością, ale „Przeklęte Dziecko” schowam w najgłębszym zakamarku szafy.
ZOBACZ TEŻ: