Uwaga, poniższy tekst zawiera spojlery.
Do takich należała „Gra Endera”, absolutna klasyk literatury s-f, za którą Orson Scott Card dostał nagrody Hugo i Nebulę, najbardziej prestiżowe wyróżnienia gatunku. Nebulę przyznają pisarze, Hugo czytelnicy, więc już widać jak powszechny zachwyt wzbudziła ta wydana w 1985 r. powieść.
„Gra Endera” opowiada o chłopcu, który udaje się do stacji kosmicznej zamienionej w szkołę oficerską. Tam najbardziej obiecujące młode umysły na ziemi poddawane są szkoleniu wojskowemu, by poprowadzić ziemską flotę do walki przeciw Robalom, rasie obcych istot, która już dwa razy najechała Ziemię i niemal doprowadziła do zagłady ludzkości. Tytułowy Ender urodził się, bo symulacje genetyczne zasugerowały, że jest świetnym kandydatem na dowódcę idealnego, teraz musi to udowodnić.
„Gra Endera” stała się zalecaną lekturą w szkole US Marines, na wielu kursach biznesowych i w szkołach oficerskich. Dlaczego? Bo to jedna z najwspanialszych książek o przywództwie. W powieści mały Ender trafia do szkoły pełnej genialnych dzieciaków już po przejściu przerażających prób. Jest jednym z najmłodszych i najsłabszych fizycznie uczniów. Jest stawiany w niezmiernie trudnych sytuacjach. W miarę jak dorasta i zdobywa posłuch, władze szkoły stawiają przed nim coraz trudniejsze, niesprawiedliwe wyzwania.
Ender nie jest geniuszem, przed którym wszyscy padają na kolana. Ma charyzmę i naturalny talent przywódczy, ale na wszystko ciężko pracuje. Gromadzi wokół siebie grupę przyjaciół, którym pomaga się szkolić, przekazuje im swoją wiedzę, potem prowadzi do symulowanych szkolnych bitew. Jednocześnie sam pracuje nad sobą znacznie ciężej, niż którykolwiek ze swoich ludzi. Dba o nich, a nieszablonowym myśleniem zapewnia sukcesy im i sobie. Właśnie to pozwala mu stopniowo cieszyć się coraz większym szacunkiem i oddaniem swoich ludzi i to pozwala mu wypracować styl przywództwa. Jest bystry i dostrzega to, co innym umyka, ale nie dzieje się to instynktownie i bez wysiłku. Wręcz przeciwnie, ogląda nagrania z bitew z Robalami aż niemal wypływają mu oczy.
Co z tego zostało w filmie? Właściwie nic. Po prostu nie ma na to czasu. Ender przybywa do szkoły już jako ukształtowany nastolatek. Zamiast szukać luk w systemie łamie rozkazy (czego ten książkowy nie robił, przynajmniej nie literalnie), bawi się w rewolwerowca i zostaje samotnym bohaterem. W książce wygrywa dzięki promowaniu nieszablonowego podejścia i pracy zespołowej, w filmie widzimy tylko cień tego.
Na ekranie Ender od razu dostaje swoją armię, która ufa mu praktycznie od razu. Właściwie nie wiadomo czemu. Grający Endera Asa Buttefield jest tak pozbawiony charyzmy, że nie chciałbym podążyć za nim na piwo, a co dopiero do bitwy. Sprawy nie ułatwia mu scenariusz, z którego właściwie wynika, że został wystawiony na dowódcę z góry, po znajomości, a nie za zasługi i to po zaledwie kilku tygodniach szkolenia.
Równie blado wypada Harrison Ford w roli dyrektora szkoły, pułkownika Graffa. Doświadczony aktor zagrał jedną z najsłabszych, kompletnie nieprzekonujących ról w karierze. Równie słaby jest Ben Kingsley jako Mazer Rackham.
Sprawy nie ratują nawet całkiem niezłe w swoich rolach Hailee Steinfeld jako Petra, jedna z przybocznych Endera i Abigail Breslin jako Valentine, siostra Endera. Ich dobra gra ginie w dziurawym scenariuszu i żałosnej postawie reszty obsady.
Jednak ominięcie najważniejszej części filmu to nie jedyne co spaprali scenarzyści. Słusznie wycięli wątek rodzeństwa Endera, które stopniowo przejmuje władzę na Ziemii, ale po co dodali obszerną końcówkę, która w książce pełni rolę wstępu do „Mówcy umarłych”, sequela „Gry Endera”? Przecież Card zapowiedział, że nie pozwoli go sfilmować (i słusznie). Dodatkowo przerażeni niepoprawnością polityczną Carda (konserwatywny mormon nieprzepadający za gejami) wcisnęli na siłę mnóstwo politycznie poprawnych akcentów do scenariusza. Tak oto major Anderson staje się czarnoskórą kobietą, a maoryskie pochodzenie Mazora Rackhama podkreślane jest na każdym kroku. I jeszcze zrobiono z niego „Mówcę umarłych” co w założeniu miało być chyba puszczeniem oka do fanów serii książkowej, ale wyszło dość żałośnie.
Wielu z tych niedociągnięć scenariusza można by uniknąć, gdyby z „Gry Endera” zrobić serial, a nie film. Dokładnie w ten sposób zaadaptowano przecież podobnie „niefilmowalną” „Pieśń Lodu i Ognia” George’a Martina. Jednak Hollywood uparło się, by spaprać tą świetną powieść pełnometrażowym filmem.
Podsumowując: o ile książka słusznie zajmuje miejsce na piedestale w historii swojego gatunku i każdy fan s-f powinien się z nią zapoznać, o tyle film jest dość żenującym widowiskiem, od którego należy trzymać się z daleka. A już na pewno nie oceniajcie powieści po adaptacji, bo w tym przypadku byłby to jeszcze większy błąd niż zwykle.