Dziś jednak chciałem napisać o filmie, który na ekrany polskich kin wchodzi dopiero jutro, jednak mi udało się pójść na pokaz przedpremierowy. Chodzi oczywiście o „Hobbita” w reżyserii Petera Jacksona, na podstawie debiutu literackiego ojca i mistrza fantasy, J. R. R. Tolkiena.
Zobacz też: Top 8 polskich ukończonych serii fantasy
Od początku miałem mieszane uczucia co do tego filmu. Z jednej strony to przecież Peter Jackson, człowiek, który dokonał rzeczy wydawałoby się niemożliwej, to znaczy przeniósł na ekran „Władcę Pierścieni” w taki sposób, że klimatem i rozmachem dorównał wielkiej powieści Tolkiena (tak na marginesie, „powieści”, bo „Władca Pierścieni” stał się trylogią jedynie ze względów technicznych na wniosek wydawcy; pisany był jako jedna powieść). Z drugiej strony pomysł, by „Hobbita”, trzystustronicową książkę, przedstawić w trylogii, rozmiarem dorównującej filmowemu „Władcy” od początku wydawał mi się nieco chybiony.
Potem pojawił się pierwszy zwiastun i genialna pieśń krasnoludów. Ciary gwarantowane.
Uwaga, jeśli nie czytaliście książki, a zamierzacie iść na film, nie czytajcie dalszego ciągu wpisu ze względu na spojlery.
Co do samego filmu okazało się niestety, że obawy nie były bezpodstawne. Fabuła pierwszej części kończy się na bitwie z orkami po wyjściu z podziemi, gdzie Bilbo znajduje Pierścień. W moim wydaniu „Hobbita” obejmuje to 118 z 312 stron książki. Jak ze 118 stron zrobić film trwający 2,5 godziny? Oto przepis:
1. Maksymalnie wykorzystajcie każdy najdrobniejszy wątek, przeciągając go w nieskończoność.
2. Sceny, które w książce zajmowały jedno zdanie, rozbudujcie do pełnowymiarowego 5-10 minutowego epizodu.
3. Co kilka minut wrzucajcie długie ujęcia z powietrza, niech widzowie pozachwycają się Nową Zelandią.
4. Wykorzystajcie wszelkie dostępne materiały, by stworzyć maksymalnie dużo wątków pobocznych.
Punkt 4 wymaga nieco wyjaśnienia. Peter Jackson świetnie zdawał sobie sprawę, że w „Hobbicie” nie ma materiału na trylogię filmową. Wykorzystał więc dodatki z powieściowego „Władcy Pierścieni”, które dodają znacznie więcej zakulisowych szczegółów do historii. Do tego uparł się, by „Hobbit” był pełnowymiarowym prequelem filmowego „Władcy” i nawiązuje do niego na każdym kroku. Stąd przedłużona scena otwierająca film z Frodem i starym Bilbem. Stąd cały wątek czarodzieja Radagasta, który w „Hobbicie” jest jedynie wspomniany w jednym zdaniu, we „Władcy Pierścieni” pojawia się w kilkuakapitowym fragmencie, a w filmie staje się pełnoprawnym bohaterem, ważniejszym niż większość krasnoludów. Stąd wreszcie wciśnięta na siłę scena narady w Rivendell, w której biorą udział Saruman i Galadriela, których w czasie pisania „Hobbita” Tolkien jeszcze zapewne nie miał nawet w planach.
Zobacz też: 10 pojedynczych powieści wartych polecenia
Na marginesie sposób przedstawienia Radagasta woła o pomstę do nieba. Jeden ze szlachetnych Istari, duchów zza morza, które przybrały postać czarodziejów, stał się stukniętym staruszkiem z ptasim łajnem we włosach… Tolkien się w grobie przewraca…
„Hobbit” jest pod pewnymi względami powieścią stereotypową do bólu, jednak nietypowy jest w nim brak głównego antagonisty. Oczywiście, tę rolę pełni smok Smaug, który jednak pojawia się dopiero pod koniec. W filmie Smauga widzimy tylko częściowo i przez ułamki sekund. Tak więc głównym antagonistą został ork Azog, wyciągnięty z dodatków do „Władcy Pierścieni”. Jego historia potraktowana jest dość liberalnie, niespecjalnie się zgadza z tolkienowskim pierwowzorem, ale pozwala Jacksonowi dodać kolejny długi i męczący wątek ciągłych starć bohaterów z goblinami. Starć, dodajmy, będących czystym wymysłem reżysera.
Ostatnim zarzutem jaki mam pod adresem filmu to brak przekonania twórców co do klimatu, jaki powinna mieć opowieść. Literacki „Hobbit” to lekka książka dla dzieci, w zasadzie bajka, czasem śmieszna, czasem straszna, ale w gruncie rzeczy mało wzniosła. I wiele fragmentów filmu utrzymanych jest w tej konwencji. Bilbo to (tak jak książce) trochę niezgrabny wieśniak, krasnoludy, poza imponującym Thorinem Dębową Tarczą to dość zabawna ferajna, nawet Gandalf jest jakby bardziej fajtłapowaty niż we „Władcy”. Z drugiej jednak strony twórcy czasem uderzają w tony epopei, zwłaszcza w chwilach, gdy nawiązują do „Władcy”, opowieści znacznie poważniejszej i podniosłej. Ta niekonsekwencja bardzo mi przeszkadzała w odbiorze całości.
Teraz czas na pozytywy, bo były i takie 🙂
Przede wszystkim film jest tradycyjnie oszołamiający wizualnie. Kostiumy, charakteryzacja, efekty specjalne i przepiękne nowozelandzkie plenery stoją na absolutnie najwyższym poziomie, nie ustępującym „Władcy Pierścieni”. Dbałość o szczegóły zresztą zawsze była mocnym punktem tej ekipy filmowej. Zupełnie nie przeszkadzało mi też nagranie filmu w 48 klatkach na sekundę. Niektórzy moi znajomi skarżyli się, że na początku film wydaje się nieostry, jednak ja nie zauważyłem tego efektu.
Także aktorzy nie zawodzą. Martin Freeman jest niezwykle wiarygodny w roli nieco gamoniowatego Bilba. Richard Armitage promieniuje godnością i charyzmą jako Thorin Dębowa Tarcza. No i Ian McKellen, który w wielkim stylu wraca do roli Gandalfa oraz Andy Serkins, który tchnął życie w Golluma.
I wreszcie muzyka. W dużej mierze wykorzystane są motywy z „Władcy Pierścieni”, ale pieśń krasnoludów, która staje się muzycznym motywem przewodnim całego filmu, ma szansę stać się jednym z najbardziej kultowych motywów muzycznych w historii kina.
Podsumowując. Twórcy polecieli na kasę i zamiast zrobić jeden świetny film, uparli się na trylogię. W efekcie otrzymujemy produkt mistrzowski w każdym elemencie technicznym, ale z poważnymi dłużyznami i kulejącym scenariuszem. Nie żałuję, że poszedłem na film i obejrzę zapewne również pozostałe części, ale osoby nie będące fanami Tolkiena mogą się poczuć mocno zawiedzione.