Site icon Z pierwszej półki

Marcin Mortka – 20:32

Marcin Mortka - 20:32A jeśli apokalipsa nie zacznie się w Londynie, Nowym Jorku, Los Angeles ani w Szanghaju? Jeśli jej scenerią będzie mała miejscowość pod Poznaniem? A tymi którzy stawią jej czoła mieszkańcy wsi?

Piotr i Irmina to małżeństwo z polskiej klasy średniej. Na pierwszy rzut oka wyjątkowo niedobrane. Na drugi zresztą też. Poznajemy ich w samochodzie, gdy wracają od znajomych w samym sercu głębokiego kryzysu. Dla obojga jasne jest, że ich związek dobiega końca. On wycofany, obojętny, niechętny ludziom, może nawet w spektrum autyzmu (choć tego ostatniego możemy się tylko domyślać). Ona kontaktowa ekstrawertyczka, emocjonalna, wręcz histeryczka, jak sama o sobie w chwilach szczerości myśli.

Jednak ich drogę do domu przerywa wydarzenie, które nosi wszystkie znamiona końca świata jaki znamy. A nasi bohaterowie będą musieli odkryć w sobie zupełnie nowe cechy, by przetrwać nadchodzącą noc.

 

Marcin Mortka należy do moich ulubionych autorów. Do tego stopnia, że w ciemno czytam wszystko co napisał. Seria o Kociołku należy do moich absolutnie ulubionych (i kiedyś doczeka się osobnego wpisu), a tę o wikingu Tappim czytam wieczorami mojemu sześciolatkowi.

20:32 było publikacją, której nikt się nie spodziewał. Autor wypowiadał się o niej bardzo powściągliwie, sam pisał, że nie chce zdradzać za wiele, by nie spojlerować. Czy faktycznie fabuła wymaga zachowania takiej tajemnicy?

Nie sądzę. Mamy do czynienia z dość klasyczną powieścią apokaliptyczną, w której ludzkość staje w obliczu katastrofalnego wydarzenia, które niszczy lub może zniszczyć całą cywilizację. Jest to nurt, który dość chętnie czytam, a powieści możemy podzielić na kilka głównych typów, w zależności od ram czasowych i rodzaju zagrożenia, przed którym staje Ziemia.

W 20:32 zdecydowana większość książki to jedna noc – tego można się dowiedzieć po rzuceniu okiem na spis treści, więc chyba nie zdradzam wielkiej tajemnicy. Należy do tej części gatunku, który opisuje katastrofę i reakcję ludzi na rozpad cywilizacji jaką znają, w przeciwieństwie do takich pozycji jak „Metro 2033” czy komiks „Żywe Trupy”, gdzie sednem jest nowa, postapokaliptyczna cywilizacja.

Prawdę mówiąc temat wałkowany był książkach, komiksach, filmach, serialach, grach i wszelkim innym medium tak często, że naprawdę trudno wymyślić tu coś oryginalnego. Do dziś najlepszym moim zdaniem opisem apokalipsy może poszczycić się Stephen King w „Bastionie”, choć jednocześnie to książka, której druga część mnie bardzo rozczarowała. Jeśli szukacie czegoś bardziej realistycznego, to możecie sięgnąć po „Blackout” Marca Elsberga.

Czy u Mortki jest równie ciekawie? Nie. Ale jednym z pomysłów, który często zdaje egzamin w opowiadaniu historii jest przedstawienie znanego motywu w nieznanej scenerii. I po taki chwyt sięga tu autor.

Apokalipsa nie dzieje się gdzieś tam w wielkim świecie. Nie oglądamy jej w wersji makro jak w „World War Z„. Tu walczą z nią pojedynczy ludzie, którzy nie wiedzą jak radzi sobie reszta kraju, nie mówiąc o wielkim świecie. Jest skupiona w swojskiej rzeczywistości wiosek w aglomeracji poznańskiej. Wiosek, w których wyprowadzająca się z miasta klasa średnia, reprezentowana przez Piotra i Irminę, zderza się z mieszkającymi tam od lat „lokalsami”. Dwie społeczności, które żyją obok siebie, ale praktycznie się nie spotykają. Gdzie indziej robią zakupy, pracują, nie przenikają się towarzysko, inaczej spędzają czas wolny. Może nieco przerysowany, ale często trafny obraz naszego społeczeństwa pękającego coraz mocniej na dwie niewiele mające ze sobą wspólnego części.

Autor zna to z autopsji – sam należy do grona tych, którzy się pod miasto wyprowadzili i, jak sam w posłowiu przyznaje, użył tych doświadczeń przedstawiając obraz podpoznańskiej społeczności. Choć jednocześnie celowo nie użył prawdziwych nazw miejscowości i pozmieniał topografię.

W obliczu katastrofalnych wydarzeń mieszkańcy nie mają wyjścia – muszą połączyć siły. Nie wszyscy stają na wysokości zadania, nie każdy potrafi zachować się etycznie, w obu społecznościach pojawiają się chwile słabości, ale ogólnie obraz kreślony przez Mortkę okazuje się zadziwiająco optymistyczny, gdy Polacy mimo dzielących ich różnic potrafią wspólnie podjąć apokaliptyczne wyzwanie. Moim zdaniem to trochę nieuzasadniony optymizm, ale z drugiej strony bardzo nam potrzebny w tej dekadzie, która zaczęła się od pandemii, a teraz napięcie rośnie.

Swojskie, rzadko spotykane w apokaliptycznym nurcie otoczenie, to główna silna strona powieści. Bo poza tym mamy do czynienia z dość standardową, choć zgrabnie opowiedzianą i trzymającą w napięciu historią. Przynajmniej do ostatniego zwrotu akcji, który następuje, gdy czytelnik jest przekonany, że czyta epilog, zamknięcie historii. I nie, nie chodzi o banalne „to wszystko im się śniło” albo „halucynacje po wycieku chemikaliów”. Ale więcej nie zdradzę – jeśli chcecie poznać zakończenie, musicie sami przeczytać powieść. Co nie jest dużym wyzwaniem, bo w przeciwieństwie do większości dzieł w gatunku nie mamy do czynienia z grubaśną księgą, a ze zgrabnie opowiedzianą 400-stronicową historią, wzbogaconą o klimatyczne zdjęcia, które całkiem udanie budują nastrój.

 

Mam po tej powieści lekki niedosyt, bo Marcin Mortka to autor, który nawet nielubianą przeze mnie marynistykę potrafił uczynić ciekawą. Tym razem skończyłem lekturę z przeświadczeniem, że stać go na więcej. Ale gdybym dostał książkę bez nazwiska twórcy na okładce, prawdopodobnie uznałbym to za ciekawą choć nie wybitną pozycję w swoim gatunku. A korpoludki mieszkające w małych miejscowościach pod wielkimi miastami mogą tu niespodziewanie odkryć siebie i swoich sąsiadów. I może da im to trochę do myślenia.

Exit mobile version