Site icon Z pierwszej półki

Max Brooks – Dewolucja

Mała eko-techno-wioska w amerykańskiej głuszy stanu Waszyngton. Eksplozja wulkanu, która odcina od świata grupkę na wskroś współczesnych mieszczuchów. I przerażające stado potworów, krążące w ciemnościach wokół pozostawionej samej siebie osady. To, w skrócie, kolejna książka Maksa Brooksa, którą dostają do rąk polscy czytelnicy.

„Dewolucja” nie jest nowością, na anglojęzycznym rynku wydawniczym pojawiła się w 2020 r., w samym szczycie pandemii COVID-u. Jednak dopiero teraz wydawnictwo Zysk i S-ka, odpowiedzialne również za wydania poprzednich pozycji Brooksa dostępnych na naszym rynku, zdecydowało się opublikować polską wersję tej książki. Czytałem ją już kilka lat temu w oryginale, jednak teraz z przyjemnością do niej wróciłem i zapoznałem się z polską wersją, całkiem zgrabnie przełożoną przez Pawła Wieczorka.

World War Z„, poprzednia wydana u nas powieść Brooksa (nie mylić z katastrofalną adaptacją filmową) to jedna z moich ulubionych książek. Czy „Dewolucja” jej dorównuje? Niestety nie, choć i tak jest książką, którą przeczytałem z dużą przyjemnością.

Obie książki zawierają dość podobne motywy: człowiek kontra natura, reakcje ludzi w ekstremalnych sytuacjach (tak pozytywne jak negatywne), uzależnienie od technologii i krytyka współczesnego stylu życia, choć, co rzadkie, autor nie prowadzi jej tylko z jednej strony wielkiego amerykańskiego pęknięcia ideologicznego liberałowie vs. konserwatyści.

Tematy są dość podobne, ale odmienne jest podejście. W „World War Z” Brooks pokazuje skalę makro: globalną katastrofę i pochyla się nad różnymi zakątkami świata, zmieniając bohaterów, punkty widzenia i opisując wieloletnie procesy zachodzące w targanym apokalipsą świecie.

Dla odmiany „Dewolucja” podchodzi do problemu w skali mikro. Przed ekstremalnym zadaniem staje Greenloop – osada, w której znajduje się pięć domów i mieszka dziesięć osób. Niemal całą książkę przebywamy w Greenloop i otaczającym ją lesie. Niemal, bo powieść napisana jest w formie reportażu. Większość to „odnaleziony” w ruinach wioski pamiętnik Kate Holland, głównej bohaterki powieści. Jednak w każdym rozdziale mamy fragmenty wywiadów, czy jakieś „archiwalne” materiały z mediów, które uzupełniają relację bohaterki o szerszy kontekst.

Kate poznajemy, gdy wraz z mężem przenoszą się do Greenloop. Osada wydaje się ekologicznym rajem. W środku lasu, zasilana energią z paneli słonecznych, ogrzewana metanem z przetwarzania odchodów mieszkańców. Do tego zaledwie półtorej godziny od Seattle, a za dostawy odpowiadają drony i autonomiczne ciężarówki, przywożące wszystko co mieszkańcy zamówią przez internet.

Jednak mieszkańcy zostają wystawieni na ciężką próbę. Eksplozja wulkanu Rainier odcina osadę od jedynej drogi, znika zasięg komórkowy i internetowy, pył uniemożliwia dostawy powietrzne czy poszukiwania ze śmigłowców, a dodatkowo kryzys wywołują zamieszki i ataki terrorystyczne, przez co niemal wszyscy zapominają o Greenloop. A wokół krążą potwory, przegonione przez wulkan ze swoich stałych miejsc żerowania. Jakie potwory? Wielka Stopa, Sasquatch, Yeti, jakkolwiek byśmy ich nie nazwali. Zresztą wyjaśnia to oryginalny podtytuł powieści, pominięty przez polskiego wydawcę „A Firsthand Account of the Rainier Sasquatch Massacre” („Relacja z pierwszej ręki o masakrze dokonanej przez Sasquatche pod Rainier”).

Mieszkańcy to typowe mieszczuchy – socjolodzy, artyści, pracownicy IT, influencerzy fitnessu czy bezrobotni z kryzysem własnej wartości. Nie mają broni, zapasów i narzędzi – przecież wszystko jest o kliknięcie myszką. Autor pokazuje różne reakcje: od kompletnego załamania, przez bezradność, aż po odnalezienie w sobie pokładów odwagi i pomysłowości, których nikt wcześniej nie podejrzewał. Jak zwykle raczy nas ciekawym researchem, który ujawnia się w momencie gdy osamotnieni obywatele Greeloop muszą wymyślić i zaimprowizować jakąś broń przeciwko wielkim i niezwykle silnym małpoludom.

Można mieć do fabuły pewne zastrzeżenia. Mimo wszystko ciężko uwierzyć, by stada Sasquatchów ukrywały się na niewielkim, choć relatywnie pustym obszarze między Seattle i Górami Skalistymi. Prędzej gdzieś po drugiej stronie gór, np. w Montanie, ale wówczas trudno byłoby tam przenieść naszych bohaterów, a każda lokalna osada byłaby wyposażona w broń palną po zęby. Przyznaję, że miałem też spore wątpliwości, gdy okazuje się, że nikt z mieszkańców nie posiada nawet zwykłej domowej skrzynki na narzędzia. Co prawda opisani mieszkańcy Greenloop faktycznie należą do grona, które nietrudno podejrzewać o panikę, gdy znika zasięg, ale jest to nieco zbyt wygodne z punktu widzenia fabuły. Podobnie jak cała seria niepowiązanych ze sobą kataklizmów, które pozostawiają naszą leśną osadę samą sobie. Jednak gdy przymkniemy oko na te drobne nieścisłości, całość zaczyna się bardzo fajnie spinać.

Mamy też wątki dotyczące PTSD oraz rozważania na temat prawdziwej wartości ludzkiej pracy i płynącej z niej satysfakcji. Jednak przede wszystkim jest to horror zmierzający do strasznej kulminacji. Horror, który przypomina nam, że natura to nie równowaga, puchate kuleczki i disneyowskie księżniczki nucące wraz z ptaszkami wesołe melodie. Natura to brutalna i bezpardonowa walka o przetrwanie, walka, którą człowiek zwyciężył stosunkowo niedawno. A gdy znika wsparcie cywilizacji wciąż może przegrać.

 

Exit mobile version