Większość literatury o zombie to tanie horrory i powieści sensacyjne, nie różniące się specjalnie jedna od drugiej. Taki odpowiednik kina klasy B czy nawet C. Bohaterowie przedzierają się przez hordy zombiaków i ratują świat. Normalka. Na tym tle „World War Z” wyróżnia się niezwykle pozytywnie.
Początkowo planowałem zrobić z tego wpisu kolejną część „Książek na ekranie„, ale film jest tak słaby, że nie warto go specjalnie roztrząsać. Jeśli nie widzieliście filmu, to nie marnujcie na niego czasu, a jeśli widzieliście, nie pozwólcie, by zraziło was to do książki. Film z powieści zachował właściwie tylko tytuł i kilka drugorzędnych wątków. Tak więc nie będę już do niego w tej recenzji wracał.
„World War Z” to swego rodzaju sequel „Zombie Survival Guide”. Ów „poradnik” to parodia klasycznych horrorów z zombiakami w roli głównej. Max Brooks to syn reżysera Mela Brooksa, znanego w Polsce głównie z „Kosmicznych Jaj” i „Robin Hood: Faceci w rajtuzach”, więc można powiedzieć, że parodię ma we krwi.
W „Zombie Survival Guide” Brooks w śmiertelnie poważnym tonie omawia różne okoliczności wybuchu zarazy nieumarłych, którą według niego powoduje wirus solanum. Opisuje starannie przygotowanie domu, walkę w różnych rodzajach terenu, organizację grupy czy scenariusz w razie zombie apokalipsy. Szczegółowo omawia pojazdy i uzbrojenie. Poważny ton budzi w czytelniku wesołość, zwłaszcza że Brooks włożył naprawdę sporo roboty w staranną analizę różnych klasycznych i znanych z horrorów zachowań. Na końcu książki znajdziemy zestaw krótkich historyjek zatytułowanych „Zarejestrowane wybuchy”, w których autor przedstawia dotychczasowe przypadki epidemii solanum.
„World War Z” jest kontynuacją „Zombie Survival Guide” o tyle, że akcja toczy się w tym samym świecie, a sam przewodnik jest wspominany kilkukrotnie na kartach książki jako „poradnik dla cywilów”. Jednak ton jest zupełnie inny, odmienny też od typowych przedstawicieli horrorów o nieumarłych.
Pierwszym co rzuca się w oczy jest forma książki, zwiastowany już przez podtytuł: „Światowa wojna zombie w relacjach uczestników”. W krótkim wstępie bezimienny narrator opisuje okoliczności jej powstania. Od zakończenia wojny z zombie, tytułowej World War Z, minęło 10 lat. Narrator jest pracownikiem ONZ, który napisał historię wojny, ale pozostało mu mnóstwo osobistego materiału, który nie nadawał się do dzieła historycznego. Dlatego publikuje to jako zbiór wywiadów z tymi, którzy wojnę przeżyli.
Mogłoby się wydawać, że autor kompletnie zaspojlerował cała swoją powieść. Co to za frajda czytać książkę, skoro już wiemy, że była wojna i ludzkość tę wojnę wygrała i teraz odbudowuje globalne społeczeństwo? Szybko jednak orientujemy się, że wcale nie zombiaki odgrywają tu pierwszoplanową rolę.
Początkowo można się nieco pogubić w narracji, choć kolejni „rozmówcy” uporządkowani są z grubsza chronologicznie. Zaczynamy od wybuchu epidemii w Chinach, po czym przesuwamy się przez rozprzestrzenianie zarazy aż po pełnowymiarową wojnę i jej zakończenie. Narratorami są różni ludzie. Od przedstawicieli rządów przez wojskowych z różnych formacji po zwykłych ludzi. Pochodzą z całego świata: USA, Afryki, Chin, Rosji, Europy, Australii, Bliskiego Wschodu, Japonii. Ba, zaglądamy nawet na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Dopiero po pewnym czasie ta mozaika zaczyna układać się we w miarę spójny obraz
Osią powieści są ludzie, a właściwie procesy zachodzące w społeczeństwach pod wpływem apokaliptycznej wojny. Niektórzy rozmówcy to bohaterowie, inni zbrodniarze i oszuści, a jeszcze inni po prostu starali się chronić rodziny. Nie brak też osób, które zwariowały pod presją. Szef wydziału propagandy opowie jakie znaczenie miało dbanie o psychikę ludzi w beznadziejnych sytuacjach, hodowca psów o wkładzie czworonogów w wojnę, a pewien żołnierz o „quislingach”, czyli ludziach, którzy na skutek urazów psychicznych roili sobie, że sami zostali zombie. Zobaczymy jak tradycyjna wrogość między Pakistanem i Indiami czy Izraelem i Arabami doprowadza do tragedii. Poznamy też rolę, jaką w tej wojnie odegrały klasyczne, średniowieczne zamki rozrzucone po Europie.
Fenomenalna w „World War Z” jest jej wieloaspektowość. Brooks nie skupia się na wątku militarnym i naukowym. Można wręcz powiedzieć, że mało zombie w tej zombie apokalipsie. Raczej analizuje konsekwencje dla społeczeństwa, polityki, gospodarki, a nawet ekologii. Przygląda się naprawdę wszystkim aspektom i stara się odpowiedzieć na pytanie: jak zachowaliby się ludzie w takiej sytuacji? Jak zmieniłby się nasz świat? Co by pozostało, nawet jeśli wygralibyśmy z apokalipsą?
Nawet triumf nie jest tak do końca triumfem. Przerażenie budzą opisy oczyszczania paryskich katakumb z setek tysięcy zombie. Co roku z oceanu wychodzą nieumarli, którzy wpadli tam w czasie wojny z różnych powodów, a że nie oddychają, to po prostu błąkają się po dnie. Także na północy, gdzie zimno powstrzymuje rozkład, każdą wiosną odmarzają na nowo nieumarłe hordy.
„World War Z” uświadamia nam jak słabo jesteśmy tak naprawdę gotowi na wydarzenia, które obracają w perzynę dotychczasowy porządek społeczny. Jeśli podstawimy w miejsce zombie jakikolwiek inny globalny kataklizm, znacząca część powieści i tak pozostanie aktualna. I to sprawia, że książka Maxa Brooksa to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów postapokaliptycznych klimatów, nawet nieprzekonanych do zombie. Dawno nie czytałem tak przemyślanej wizji prawie-końca świata.
ZOBACZ TEŻ:
Dmitry Glukhovsky – Metro 2033