To już piętnasty tom cyklu o inkwizytorach i Mordimerze Madderdinie. Jednocześnie zamknięcie „ruskiej trylogii”. Niestety najciekawsze z tego wszystkiego jest posłowie, w którym autor zapowiada jakie ma plany dotyczące kolejnych tomów.
Jeśli nie kojarzysz wcześniejszych przygód Mordimera, zapraszam do zestawienia najlepszych nieukończonych polskich serii fantasy, gdzie pokrótce opisuję ten cykl.
„Przeklęte przeznaczenie” zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończyły „Przeklęte kobiety”. Mordimer wychodzi z bagien i wraca do księżnej Ludmiły, której zapewnił pomoc wiedźmy Olgi. W zamian Olga dostała „do zabawy” Nontle, członkinię Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium, która zerwała się z inkwizytorskiej smyczy i na własną rękę próbowała wykorzystać Mordimera. Jednak wokół Ludmiły, Mordimera i jego ukochanej Nataszy coraz ciaśniejszą pętlę zaciskają mroczne siły.
Trudno napisać o „Przeklętym przeznaczeniu” coś odkrywczego. Niestety już od lat kolejne tomy cyklu inkwizytorskiego pisane są w podobnym stylu, ze zbliżonymi schematami fabularnymi i niestety nie posuwają głównej fabuły, zawieszonej po publikacji „Łowców Dusz” w 2005 r., ani na krok.
Sam Piekara porównuje to do odcinków „Z Archiwum X”, gdzie głównym motywem odcinka był „monster of the week”, a okruchy fabuły były rozrzucone jak rodzynki w cieście. Jednak mi nasuwa się raczej porównanie do „Herkulesa” (tego z Kevinem Sorbo w tytułowej roli) albo Xeny. Przyjemnie się to oglądało, ale wszystkie odcinki były do siebie tak podobne, że zlewały się w jedną masę. Tej „głównej fabuły” w „ruskiej trylogii” jest ilość śladowa, wręcz homeopatyczna. Bo o tym, że w Mordimerze zamknięta jest tajemnica, czytelnicy wiedzą od dawna. Ba, wiedzą nawet co to za tajemnica, bo autor zdradził to w „Płomień i krzyż, tom I”.
A co poza tym? We wspomnianym wcześniej posłowiu Piekara stwierdza, że może wróci jeszcze do wątków z „ruskiej trylogii”, ale wcale niekoniecznie. Zostawia sobie otwartą furtkę, by uczynić te wydarzenia kluczowymi w całej serii, ale jednocześnie mogą się one okazać nic nie znaczącym epizodem.
Niestety książka, jak i cała trylogia, jest koszmarnie przegadana. Na całą fabułę spokojnie wystarczyłyby dwa tomy, może nawet jeden. Bo ile można wysłuchiwać pseudofilozoficznych wywodów Mordimera, czasem pod postacią monologów, czasem dialogów z innymi postaciami. Jasne, pokazuje nam to głównego bohatera jako cynicznego hipokrytę, ale autor funduje nam niemal identyczne frazesy w każdym tomie. Trochę przesadza z tą ekspozycją.
Niestety najgorszy grzech Piekara zostawia sobie na koniec. Otóż trylogia kończy się klasycznym deus ex machina.
Deus ex machina to chwyt wywodzący się z klasycznego teatru greckiego. Wówczas to w specjalnej machinie zjeżdżał bóg (gr. deus) i rozwiązywał cudowną mocą nierozwiązywalne problemy fabularne. We współczesnych historiach klasycznym przykładem jest sytuacja, w której przypartym do muru herosom w westernie nagle przychodzi z pomocą pojawiająca się „znikąd” kawaleria.
Nie chcę tu zdradzać za dużo, ale współcześnie deus ex machina raczej nie świadczy o warsztatowej sprawności autora. Co zabawne, zaraz po takim rozwiązaniu jeden z bohaterów wprost tłumacz Mordimerowi (a właściwie nam, czytelnikom), dlaczego to absolutnie nie było deus ex machina. Jasne, rozwiązanie takie, umiejętnie użyte, może przynosić dawkę komizmu (tak wykorzystał to m.in. Woody Allen), ale tutaj Piekara przeholował.
Na szczęście wiele wskazuje, że doczekamy się wreszcie dalszego ciągu cyklu, a nie tylko wiecznych prequeli. W posłowiu autor twierdzi, że po czwartym tomie „Płomienia i krzyża” przyjdzie wreszcie czas „Czarnej śmierci”, a więc wyczekiwanej od 15 lat kontynuacji cyklu.
Piekara próbuje bronić się przez zarzutami zbytniego przeciągania serii, pisząc że czemu miałby kończyć serię, która dobrze się sprzedaje, więc czytelnikom chyba się podoba. I miałby rację, gdyby kolejność tomów była trochę inna. Gdybyśmy poznawali stopniowo świat Mordimera, towarzyszyli mu w kolejnych przygodach, a na sam koniec otrzymali rozwiązanie wszystkich porozrzucanych okruchów głównego wątku. Innymi słowy, gdyby tomy wychodziły w kolejności chronologicznej, a nie cztery „główne” tomy serii, a potem 11 prequeli.
W tej chwili każdy kolejny rok jedynie spuszcza z czytelników napięcie, które zostawił cliffhanger „Łowcy dusz”. O ile jakieś napięcie jeszcze pozostało.
„Cykl inkwizytorski” jest dobry. A kolejne tomy czytam z przyjemnością, tak jak z przyjemnością oglądam odcinki znanego serialu. Tylko że był tu potencjał na coś naprawdę wyjątkowego. Szkoda, że autor rozmienia to na drobne.
Ja tu tylko z ff.net przyszłam. Drogi „Myrkul”- wróć proszę, bo na brakuje twoich doskonałych tłumaczeń! Po siódmym czytaniu „Potrzebę i „to oznacza wojnę” znam niemal na pamięć 🙂 Jest szansa na rychły powrót? Z pokornymi ukłonami, W.